Lodowate życie po udarze mózgu!

Gdy pięć lat temu lekarze zdiagnozowali u Edwarda Biernackiego udar pnia mózgu, myślał, że to koniec. Dzisiaj przebiega półnagi kilkanaście kilometrów, po czym kąpie się w lodowatej wodzie. I tak przez całą zimę. 

Niedziela, grudniowy poranek. Zimno, temperatura niewiele ponad zero stopni, choć i dużo niższe nie odstraszą morsów. Nad brzegiem jeziora Głębokie kilkadziesiąt osób szykuje się do kąpieli. Niektórzy robią przebieżki, wykonują skłony żeby rozgrzać ciało. Pan Edward nie musi, bo ma za sobą 11 kilometrów z Polic na Głębokie, które przebiegł ubrany tylko w sportowe spodenki i buty. W drodze do przebieralni wita się ze znajomymi, tam zmienia spodenki, nakłada czapkę i po kilkudziesięciu sekundach wraz z innymi zanurza się w wodzie. Rozpoczyna się radosne chlapanie. 

Marzyłem, żeby chodzić

Nie zawsze było tak różowo. W zasadzie pan Edward nie zostałby morsem, gdyby nie otarł się o śmierć. Przed  feralnym dniem w listopadzie 2008 roku, 49-letni wówczas policzanin rzadko chorował. Był (i jest) chłopem na schwał, który pracował jako ślusarz w Zakładach Chemicznych. W domu poczuł się bardzo źle i karetka zabrała go do szpitala przy  Arkońskiej. Po badaniach sądzono, że to tylko zaburzenie błędnika, ale rano okazało się, że stan jest bardzo ciężki – miał sparaliżowaną prawą część ciała, inaczej funkcjonował mózg.

– Jedynym marzeniem, które wtedy miałem, to żeby wstać z łóżka, iść do łazienki i zrobić siku, bo nie wyobrażałem sobie, żebym robił pod siebie – wspomina pan Edward. – Ale nie mogłem wstać, podobnie jak nie mogłem normalnie jeść i posiłki dostawałem przez rurkę do nosa, bo przełyk miałem zablokowany.  

– Mam to szczęście w życiu, że trafiam na dobrych ludzi, w tym wypadku na rehabilitantkę i lekarza, którzy wzięli mnie pod opiekę. Po pierwszej pomocy, którą dostałem w formie kroplówek usłyszałem od doktor Anny Kowalczyk, że jeśli chcę wrócić do normalnego życia, to muszę zmusić organizm do pracy. Ładnie powiedziane  – pomyślałem wtedy, podczas gdy z trudem przychodziło mi wykonanie najmniejszego ruchu. Zaczęłem od ćwiczeń w łóżku, żeby przywrócić czucie w nogach, a kiedy poprawa pozwoliła mi z niego wstać, to pierwszy przed innymi chorymi szedłem rano do łazienki – bo podłoga była jeszcze sucha i nie groziło to poślizgnięciem – żeby wziąć prysznic. Strumień maksymalnie gorącej, a później zimnej wody pobudzał do życia moje ciało. Niektóre części reagowały na zmieniającą się temperaturę, a inne ani trochę.

I tak krok po kroku, kapiel po kąpieli, pan Edward czuł sparaliżowane części ciała, w których zaczęła krążyć krew, ale ciągle pamiętał o zmuszaniu organizmu do pracy. 

Po 23 dniach opuścił szpital i dalszą pracę wykonywał w domu, żeby wkrótce móc samodzielnie wejść do mieszkania na 4 piętrze.

– Później trafiłem do jednego z ośrodków SPA, żeby spróbować komory lodowej – opowiada. – Pamiętam, jak czekając w kolejce podsłuchiwałem rozmowy piłkarzy Pogoni, którzy korzystali i zachwalali działanie komory na różne urazy i zmęczenie. W moim przypadku, już po pierwszym zabiegu odzyskałem czucie w dłoni i blisko łuku brwiowego.  

To upewniło mnie, że dzięki niskim temperaturom będzie większy przepływ krwi i stąd pojawiła się myśl o morsowaniu.

Po pomoc do „Morsów”

Do pierwszej kąpieli przygotowywał się tydzień. Był styczeń, padał śnieg.

– Wychodziłem w samych slipach na… balkon i nacierałem się śniegiem, a przy plecach pomagała mi żona. Tylko raz zwątpiłem, kiedy śnieg wpadł mi… do gaci i zaczął topnieć. Przeraziłem się, że nawet tam straciłem czucie – wspomina ze śmiechem. – Po tym zdarzeniu wchodziłem na balkon już całkiem nago.

Na pierwszy wyjazd na Głębokie wziął aparat, żeby syn utrwalił tą jedyną kąpiel w życiu z morsami – jak wtedy przewidywał pan Edward. Ten aparat był chyba przeznaczeniem, bo po powrocie do domu, na zdjęciach zrzuconych na duży ekran telewizora, zauważył fioletowe plamy na swoim ciele. Były to miejsca, w których krew nie krążyła i nie miał w nich czucia.

– Tej pierwszej kąpieli nie zapomnę do końca życia, temperatura powietrza była minus 5, a wody plus 1 – wspomina. – A jak się czułem? Panie, wyć mi się chciało jak zamoczyłem stopy – mówi sugestywnie. – Ale nie mogłem od razu wyjść, bo było za dużo gapiów. Ta jedna minuta w wodzie trwała jak kilka godzin.

Po kolejnych kąpielach fioletowych plam ubywało, a ciało – jak u każdego zdrowego człowieka – robiło się czerwone.

– Do tej pory mam fioletowe miejsca po wyjściu z zimnej wody  – pokazuje na swoje usta  i część  twarzy. – Ale jest ich coraz mniej.

Żeby je „pobudzić” do życia pan Edward nurkuje w czasie kąpieli mimo, że morsy z reguły tego nie robią, bo przez głowę ucieka najwięcej ciepła.

Widząc, że żmudna praca przynosi efekty, podjął jeszcze większy wysiłek i zaczął biegać. 

–  Przygotowywałem się stopniowo do tego, żeby odległość prawie 11 km z Polic na Głębokie pokonać o własnych siłach – wspomina. – Najpierw ćwiczyłem na stadionie blisko mojego domu, później coraz częściej w lesie. Zauważyłem, że intensywny bieg coraz  bardziej rozgrzewał ciało i czułem się lepiej.

Po 5 miesiącach przygotowań, a niecały rok po przebytym udarze mózgu odważył się pobiec z domu na Głębokie. Dodatkowo zmobilizował go fakt, że na początku sezonu dla morsów (w październiku – dop. red. ) odbywa się chrzest nowych morsów, którym też się stał.

– I dałem radę, na pół kilometra przed Głębokim prawie padłem, ale dobiegłem – podkreśla.

Dzisiaj pokonuje ten dystans bez kłopotów, wzbudzając zdziwienie przechodniów i spacerowiczów dodatkowo tym, że ubrany jest tylko w spodenki 3/4 zakrywające i chroniące kolana. 

Goły facet biega po lesie

– Czasami zatrzymuję się i tłumaczę ludziom dlaczego biegam. Biegam żeby żyć, a nie dlatego, że bardzo to lubię – wyjaśnia.

– Kupiłam mężowi specjalnie drugą czapkę z logo morsów, żeby nikt się nie czepiał albo nie zadzwonił na policję, że po lesie biega goły facet – wtrąca małżonka pana Edwarda.

Mimo „oznakowania” jakim jest czapka, mniej czy bardziej zabawnych zdarzeń w czasie biegu nie brakowało.

– Kiedyś minąłem się z rowerzystą jadącym z naprzeciwka, a po pewnym czasie zobaczyłem, że zawrócił i jedzie za mną. Kiedy mnie wyprzedził to spytał, czy może zrobić mi zdjęcie, bo jego znajomi  nie uwierzą, że on widział  półnagiego człowieka biegającego w styczniu po lesie.

Stan zdrowia jest na tyle dobry, że pan Biernacki wciąż pracuje tam gdzie przed udarem.

– Były trudne momenty, nie dlatego, że nie podołałem wysiłkowi fizycznemu, ale dlatego, że myślenie przed wykonaniem jakiejś czynności trwało u mnie trochę dłużej.

Walczył i z tym, bo krótko po udarze kupił profesjonalny aparat fotograficzny i powoli poznawał tajniki jego obsługi, zmuszając mózg do myślenia.

Siedem miesięcy zajęło mu napisanie własnymi słowami przebiegu swojej choroby i rehabilitacji, co opublikował na stronie „Udarowcy”, gdzie chorzy dzielą się swoimi przemyśleniami.

– Wie pan, musiałem to napisać – łamie się głos naszemu bohaterowi. – Wyjście z choroby zajęło mi 5 lat i gdybym wiedział, że będzie trwało tak długo, to chyba nie miałbym ochoty podjąć tej walki. To był straszny wysiłek. Biegałem dwa razy w tygodniu po 11 km, a latem po 16 – 18 km  w słońcu. A gdy po udarze wyszedłem ze szpitala, to dystans 5 metrów do przejścia był dla mnie jak maraton – zwierza się.

Chęć życia i podejmowania wyzwań przez pana Biernackiego jest niewiarygodna. 

– Na razie nie mogłem pomóc w wyrąbaniu przerębla do naszych kąpieli gdy Głębokie zamarza, bo błędnik nie funkcjonuje i mógłbym nie dać rady, ale w przyszłą zimę chcę to zrobić. Nie można żyć na koszt innych, musimy się dzielić równo obowiązkami, bo jesteśmy jedną rodzina i tak żyjemy w gronie morsów – tłumaczy dlaczego chce też robić przerębel. 

Podziękował panu Bogu

– Nie boję się wejść do lodowatej wody, ale nie mam odwagi iść do szpitala, w którym leżałem – mówi ze łzami w oczach. – Kiedy poszedłem do mojej lekarki do kontroli i trafiłem na ostry dyżur byłem przerażony. Do godziny 11 przed południem przywieziono 8 osób z objawami udaru. Dlatego chcę pomagać ludziom, których spotkało to nieszczęście. Wiem, że mogę to zrobić. Przekonać ich, że nawet za niewielkie pieniądze – bo nie każdego stać na drogie leczenie – można wyjść z tej choroby. Dzięki silnej woli można wrócić do normalnego życia. Ja takie życie dostałem. Od 5 lat nie obchodzę urodzin 1 kwietnia, kiedy przyszedłem na świat, ale w grudniu kiedy uratowano mi życie. 

Marzy mu się przebiegnięcie  półmaratonu, a później maratonu, żeby mieć to w swoim CV,  bo o tysiącach kilometrów przebiegniętych wokół Polic i na Głębokie, wie tylko on i jego najbliżsi. Ostatniego lata pan Edward wyruszył w pielgrzymkę z Polic do Częstochowy. 

– Szedłem 16 dni w upale. Chciałem zmusić się do wysiłku i podziękować panu Bogu, że mi pomógł. Przekonała mnie do tego osoba z grona morsów. Równie dobrze mogłem już od 5 lat leżeć w grobie, ale ktoś w niebiosach mi pomógł.

Autor: Jerzy Chwałek

Redakcja serwisu Udarowcy.com.pl dziękuje serdecznie Panu Edwardowi i autorowi Panu Jerzemu Chwałkowi za zgodę na umieszczenie artykułu w naszym serwisie.

Sebastian Szyper

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *